Ewa Podsiadły- Natorska- Nie omijaj szczęścia

Zacznijmy od tego, że biorę udział w konkursie „Błękitne Dziewczyny” z okazji premiery książki „Nie omijaj szczęścia” Ewy Podsiadły-Natorskiej. Autorka debiutowała powieścią „Błękitne Dziewczyny” – opisała w niej przygody tryskającej energią Kai Redo, która tworzy internetowy projekt zmieniający życie jej oraz tysięcy kobiet z całej Polski. Nazywają się Błękitnymi Dziewczynami – są szczęśliwe i akceptują siebie

Druga sprawa, to że wcale nie jest dobrze czytać jedną książkę po drugiej z tej samej serii, z tymi samymi bohaterami, miejscem akcji lub innym wątkiem wspólnym. W takich sytuacjach dochodzi do zbytniego zżycia się z postaciami i gdy ostatnia część dobiega końca, po prostu… tęsknię za nimi! Sami zobaczcie. Te dziewczyny są urocze:

„- Chcesz cappuccino?
– Z proszku?
– Czy myślisz, że zaproponowałabym ci cappuccino z proszku? No jasne, że tak. – Puściła do mnie oko i nie czekając na odpowiedź, wyszła z salonu.” (str. 515)

Po zakończeniu „Nie omijaj szczęścia” wnioskuję, że będzie kolejna część. Jednak ten czas, który spędziłam z Kają, jej partnerem oraz dwiema przyjaciółkami i niespotykanie pozytywnymi rodzicami wbił się we mnie niczym tatuaż permanentny w skórę i trudno mi go teraz usunąć. Inaczej: ciągle myślę o bohaterkach i nie potrafię przejść do porządku dziennego nad tym, że skończyłam czytać o ich perypetiach, a jednak nadchodzi czas na kolejną książkę z nowymi bohaterami, nowymi przygodami i… I w ogóle wszystkim nowym!

Kaja znalazła nową pracę, ma cudownego partnera, do którego coraz mocniej się przywiązuje. Jej przyjaciółki nie opuszczają jej mentalnie, choć fizycznie nie zawsze są już w stanie być obok, gdyż każda z nich ma swoje życie i nie jest ono proste. Jedna ma problem ze zbyt nachalnym adoratorem, co bardzo szybko przeradza się w tzw. stalking i wcale nie jest bezpieczną próbą poznania się. Druga niespodziewanie zalicza wpadkę i od tej pory jej organizm oraz życie staje na głowie. Nie na tyle oczywiście, by nie móc uczestniczyć w życiu przyjaciółek, lecz czasem zmusza je to do pozostania w domu lub kontaktu jedynie telefonicznego.

Kaja jest zwykłą dziewczyną, ma mnóstwo wątpliwości, zmartwień i problemów, jednak potrafi się uśmiechać do mamy, odpowiadać z radością na wszelkie wiadomości zwolenniczek jej fanpage’a i korzystać z życia na tyle, na ile ma pomysł jak to robić. A pomysłów jej nie brakuje i ten, który ma szansę być rewelacyjnym podsumowaniem „Szczęśliwych Polek” również w końcu się pojawi.

Niestety jak w realnym życiu, tak w tej powieści nic nie może trwać cukierkowo. Problemy się nawarstwiają, kłopoty sypią jak z rękawa, a przyjaciółki wpadają na naprawdę dziwne pomysły. Łącznie z samą bohaterką. Kaja musi stawić czoło nowej rzeczywistości, braku stabilności w uczuciach, a także tym, że być może jako lokator jest ciut uciążliwa dla swoich rodziców. Choć oni subtelnie nic nie mówią, to ile można mieszkać z własnym, dorosłym już dzieckiem?…

Jak rozwiąże się sprawa ze stalkerem? Dlaczego Kaja przestaje być szczęśliwa? I znów: co z tym wszystkim wspólnego ma Michał z pierwszej części o „Błękitnych dziewczynach”? Odpowiedzi na te pytania poznacie, gdy tak jak ja przejdziecie przez drugi tom przygód Kai w jej rodzinnym Radomiu.

Przyznam, że choć okładka bardzo mi się podoba, to jednak nie do końca oddaje klimat drugiej części powieści. Zbyt dużo w niej radości, a w dziewczynach na zdjęciu nie potrafię zobaczyć żadnej z bohaterek. Za to uwielbiam papier, na którym wydrukowano książkę. Miękki w dotyku i wygodny w czytaniu. Tytuł też jest strzałem w ‘10’- to przesłanie nie tylko dla głównej bohaterki, ale też i reszty postaci, które robią dokładnie odwrotnie, czyli całkiem umiejętnie szczęście omijają 😉

W drugiej części mam mieszane uczucia w stosunku do Mini. Z jednej strony cieszę się, że dziewczyna się ogarnęła i w końcu zaczęła mieć wpływ na własne życie. Z drugiej strony uwypukliły się w jej postaci cechy, które nie do końca mi odpowiadają. Po wizerunku jaki wykreował mi się w pierwszej książce, tutaj dziewczyna zamienia się w mojej wyobraźni w ciężki do polubienia typ. Wcześniej była uroczą, słodką kobietką. Choć okropnie zdominowana przez męża, to jednak ciepła i serdeczna dziewczyna, która w głowie miała głównie niebieskie migdały i ciuchy wyszperane za grosze. Tutaj natomiast moje podejście do niej delikatnie stężało. Momentami wydaje się być zbyt chłodna. Na szczęście jej wesoła lekkomyślność wciąż gdzieś tam się ujawnia i nadaje kolorów tej postaci. Dziewczyna jest bardzo pewna siebie, choć nadal pozostaje świetną przyjaciółką. Zaczyna też podejmować coraz odważniejsze decyzje i kto wie? Może właśnie tego niejednej z nas w życiu brak? Absolutnej zmiany choć na chwilę, by móc popatrzeć z dystansu na siebie?

Rozumiem podejście Mini do męża. To nie mogło się inaczej skończyć. A Arek sam jest sobie winien. To chyba domena plemników. (Panowie, proszę nie krzyczeć! Ja tu tak pół żartem, pół serio). Po prostu niektóre sprawy są dla mężczyzn jasne dopiero po fakcie. Jak już mleko się rozleje i narobi bałaganu, wtedy chcą robić z niego budyń. A tu się nie do końca da, bo mleka z podłogi nie pozbierasz i nie wlejesz tak po prostu z powrotem do garnka. A nawet jeśli, to jakieś ślady kultur bakterii i innych mieszkańców podłogi zawsze się tam znajdą.

DSC_0024

Na co zwróciłam szczególną uwagę w drugiej części? W większej ilości znajdziemy tu siarczyste przekleństwa. W pierwszej było ich zdecydowanie mniej. Nie raziły mnie, bo nadały jeszcze większej realności bohaterkom, jednak dają się zauważyć.

Julka. To dziewczynka, którą znacie z pierwszej części. W drugiej, jej tragedia otula smutkiem i żalem. Choć mój ścięty warkocz znalazł się na zdjęciu u boku książki, a moja decyzja o radykalnym skróceniu włosów nie miała z powieścią nic wspólnego, to jednak uznałam, że to połączenie będzie dobrym nawiązaniem do historii. Skoro już ten warkocz odczepiłam od głowy, to niech jeszcze spełni swoją rolę. Julka nie dostała prawa wyboru, tak jak wiele innych osób w jej sytuacji.

DSC_0577

Na końcu książki standardowo słodkie niespodzianki! Cudeńka, którymi bohaterki raczyły naszą wyobraźnię w trakcie lektury. Dzięki dokładnym przepisom, możemy zrobić je same i czuć się przez chwilę jakbyśmy wraz z Kają, Mini i Madzią siedziały przy jednym stoliku.

Serdecznie zapraszam Was na zgrabne 555 stron powieści, a do tego 17 stron przepisów! Ja piec nie umiem, ale jeśli któraś z Was zechce mnie poczęstować, nie będę protestować 😉

Za możliwość przeczytania książki oraz udostępnienie zdjęcia okładki na potrzeby tej recenzji serdecznie dziękuję Wydawnictwu Akurat.

Wszystkie inne zdjęcia są mojego autorstwa.