NORA ROBERTS- IRLANDZKA KREW

Irlandzka krew

Książka jest lekką opowieścią o młodziutkiej Dee, która po śmierci ciotki sprzedaje farmę w Irlandii i przeprowadza się do swojego jedynego żyjącego krewnego: wuja w Ameryce. Tam wszystko jest dla niej nowe, łącznie z mową tubylców. Zaradna dziewczyna jednak twierdzi, że jej akcent jest jak najbardziej normalny, a wszyscy wokół mówią dziwnie.

Właścicielem farmy, na której ląduje dziewczyna, jest Travis. Młody, przystojny ale i bardzo zasadniczy mężczyzna, który mocną ręką rządzi wszystkim i wszystkimi. Z drugiej strony ma plan na życie, a ludzie nie są dla niego zagadką- wręcz przeciwnie.

Dziewczyna mimo protestu wuja zaczyna pracę na farmie. Zajmuje się końmi, sprząta, przemawia do zwierząt, otacza je miłością i zrozumieniem, na jakie nie stać innych pracowników. Niestety jeden z nich, pod wpływem alkoholu chce okazać Dee coś więcej niż zwykłą sympatię i rzuca się na bezbronną dziewicę…

Powieść, która poruszyła każda komórkę mojego umysłu. Z jednej strony dziwnie typowa. Z drugiej zaskakująca. Uwielbiam główną bohaterkę. Jest uparta, zadziorna, ale tez zdolna. Umiejętności jakie posiada ratują ją w różnych sytuacjach. Odkrywa w sobie nowe, nieznane dotąd uczucia i cieszy się nimi, a ja razem z nią przeżywam to samo. Zakochałam się w sposobie myślenia tej dziewczyny, a także w komentarzach jakie o niej wypowiada Travis. Zaskoczyła mnie jej relacja z wujem, spodziewałam się innego podejścia. Nie zdziwiło mnie niestety pojawienie się ‘tej trzeciej’. Wprawdzie w pierwszej chwili myślałam, że będzie to ktoś inny, ale w sumie postać jaką wykreowała Nora Roberts zasługiwała na bycie ‘trzecią’. A może jednak pierwszą, bo przecież…

Zdecydowanie urzekła mnie historia o karzełkach. Podejrzewam (ale szczerze mówiąc, nie miałam czasu tego sprawdzać), że autorka wzięła to z baśni irlandzkich. Bez względu na to, bardzo mi się podobała historia o małych ludzikach, które trudno złapać, a jeśli już się to uda, można się naprawdę nieźle wzbogacić. Opowiedziana przez bohaterkę brzmiała jak najpiękniejsza baśń.

Książka jest też pełna żartobliwych sytuacji, śmiesznych dialogów między bohaterami, ale także takich, jak np.:

„ -Stałaby tutaj, szczotkując cię jeszcze przez godzinę, gdybym jej na to pozwolił.

– Nie psuję go; po prostu daję mu miłość i troskę. Od czasu do czasu wszyscy tego potrzebujemy.”

I w takich tekstach można znaleźć przesłanie dla siebie, głębię, która nadaje naszemu życiu sens, bo przecież kto z nas nie potrzebuje ciepłych uczuć? 😉

Pierwszych kilka stron było takich sobie. Ani mnie nie porwały, ani nie odepchnęły. Jednak w miarę czytania kolejnych nie mogłam oderwać się od lektury. Żałuję, że jest taka krótka, że nie ma dalszego ciągu i że autorka nie pokusiła się o pociągnięcie tej historii odrobinę dalej. A z drugiej strony może właśnie w miejscu, w którym ją zakończyła, powinniśmy zostać? Dzięki temu książka napełniała mnie odpowiednimi emocjami i zakończyła się w szczytowej fazie.

Nie myślcie jednak, że zakończenie jest urwane, niedopowiedziane i bez sensu. W żadnym wypadku, gdyż książka ma najbardziej odpowiednie zakończenie, na jakie tylko zasługuje! Zapraszam do lektury, a po niej podzielcie się w komentarzu swymi uwagami. Chętnie dowiem się, czy na kimś jeszcze wywarła takie wrażenie jak na mnie.

Powieść skojarzyła mi się na swój sposób z „Oszustką” Jude Deveraux. Podobny klimat i problemy, a także ciepło bijące od głównej bohaterki i zadziorny charakter nadający jej uroku. Obie książki zaliczam do lubianych i oczekujących na ponowne przeczytanie.

Miłego dnia!